Przekrój, n. 39, 28.September..2010, Warsaw, Poland
Piotr Kossobudzki
Po wieku pary i elektryczności nadeszła epoka biotechnologii. Artyści nie mają zamiaru przegapić takiej szansy
Stelios Arcadiou ma 64 lata i troje uszu. Jedno z nich dopiero od trzech lat. Ale za to na przedramieniu. By się go dorobić, Arcadiou, występujący pod pseudonimem Stelarc, potrzebował kilku lat życia i ekipy ekspertów: lekarzy, pielęgniarek, fotografów, speców od komórek macierzystych, elektroniki, hodowli tkankowych i modelowania komputerowego. Po co? Dla sztuki! Bo nasz bohater jest jednym z pionierów sztuki biologicznej, czyli bioartu. Jego nowe ucho to owoc rozbudowanego projektu wykorzystującego najnowsze osiągnięcia biologii, medycyny i techniki.
Zaczęło się od pomysłu artysty, by wyhodować w laboratorium dodatkową małżowinę, a potem wszczepić ją obok jednej z naturalnie istniejących. Potem było skanowanie głowy, dyskusje z lekarzami i praca nad komputerowymi wizualizacjami. Kilka lat później w australijskim laboratorium Stelarc wyhodował model swojego ucha w skali jeden do czterech. Na syntetycznym rusztowaniu przeprowadził hodowlę ludzkich komórek, otrzymując zmniejszoną, żyjącą kopię narządu. Wreszcie po paru latach poszukiwań chirurga gotowego podjąć się zabiegu niepodyktowanego względami medycznymi doszło do serii operacji na samym artyście. Ostatecznie nie zdecydowano się na przeszczepienie nowego ucha na głowę, taki zabieg uznano za zbyt niebezpieczny. Ale na rękę – czemu nie!
Najpierw przez kilka miesięcy Stelarc nosił wszczepiony w przedramię woreczek, by rozciągnąć skórę w miejscu przyszłego implantu. Następnie pod skórę wprowadzono mu polimerowy stelaż w kształcie ucha, który przez kolejne miesiące przerastał własnymi komórkami artysty, stając się częścią jego ciała. I to działającą! Początkowo Arcadiou chciał, by ucho zdumiewało ludzi, wydając dźwięki, zamiast je odbierać. Jednak ostatecznie zrezygnował z wszczepienia sobie nadajnika muzyki i głośniczka. Zastąpił je mikrofonem ukrytym wewnątrz nowej małżowiny. Mikrofon był sprzężony z modułem bluetooth i przesyłał dźwięki z otoczenia artysty do Internetu. W ten sposób każdy miał możliwość słyszenia tego co nowe, bioartystyczne ucho Stelarca. Niestety, po kilku tygodniach elektronikę trzeba było usunąć z powodu infekcji. Twórca odgraża się jednak, że po wyleczeniu zapalenia ucha podejmie kolejną próbę udostępnienia go światu.
Jego wysiłki doceniono podczas tegorocznego Ars Electronica – jednego z najważniejszych festiwali sztuki nowoczesnej. Za projekt z trzecim uchem dostał główną nagrodę w kategorii mediów hybrydowych – nagrodę za odwagę, za zwrócenie uwagi na coraz większe możliwości zmieniania architektury naszego ciała i dodawania mu nowych funkcji. Za inspirowanie dyskusji o granicach medycyny i granicach prywatności.
Cyborg o szczurzym mózgu – artysta
Nauka i technika gnają naprzód w takim tempie, że często nie wystarcza czasu lub wiedzy, by zastanowić się nad konsekwencjami i perspektywami rozwoju. Dzieje się tak zwłaszcza w dziedzinie nauk biomedycznych, gdzie problemy etyczne i prawne wykroczyły poza ramy obowiązujących zasad. I to jest właśnie miejsce dla bioartu. Posługuje się on tymi samymi metodami co naukowcy: inżynierią genetyczną, hodowlami komórkowymi i tkankowymi, bioinformatyką. Stawia niewygodne pytania i zmusza do refleksji. Bioart z pewnością nie jest tylko efektem poszukiwania nowych środków wyrazu czy wydziwianiem znudzonych artystów. To dziedzina sztuki traktowana jak najpoważniej. Jej twórcy dostali zielone światło i zaproszenia do najsłynniejszych laboratoriów. Swoje projekty realizują między innymi w Massachusetts Institute of Technology czy w niemieckim Instytucie Maksa Plancka. Mekką bioartystów jest jednak Australia, a szczególnie University of Western Australia, gdzie przy wydziale anatomii i biologii człowieka działa centrum badawcze SymbioticA. Artyści i naukowcy z dziedziny neurobiologii, inżynierii biomedycznej, mikrobiologii, a także antropologii, muzeologii i etyki tworzą tam wstrząsające, niezapomniane projekty. Choćby instalację „MEART – na wpół żywy artysta”, gdzie neurony pobrane z kory mózgowej szczura hodowano in vitro na płytce z 60 elektrodami. To był mózg całego systemu, a elektrody pozwalały mu na kontakt ze światem. Odbierały impulsy elektryczne wytwarzane przez neurony i dzięki odpowiedniemu oprogramowaniu przetwarzały je na ruch robotycznej łapy. To niezwykle intrygująca część naukowa, prawda? Ale gdzie sztuka? Otóż instalację tę wzbogacono o aparat, który robił zdjęcie uczestnikowi doświadczenia, a oprogramowanie tłumaczyło obraz na kombinację impulsów elektrycznych przesyłanych neuronom przez elektrody.
W odpowiedzi komórki generowały swoje impulsy wprawiające w ruch robotyczne ramię trzymające kilka pisaków w różnych kolorach. W ten sposób powstawał obraz, portret namalowany przez artystę na wpół żywego, a na wpół mechanicznego. Można dodać, że dość ekstrawaganckiego, bo portrety przypominały najczęściej skupiska kresek. A, jeszcze jedno: ten artysta był prawdziwym kosmopolitą, ponieważ jego mózg mieszkał w laboratorium w Atlancie, a sygnały wysyłał i odbierał za pośrednictwem Internetu. – Internet był więc jego układem nerwowym, a oczy (kamera) i ciało (ramię) mogły być gdziekolwiek na świecie – tłumaczą twórcy MEART na swojej stronie.
Pytania bez (gotowych) odpowiedzi
W tym projekcie SymbioticA jednym ruchem otwiera cały worek pytań i problemów. Czym jest sztuka, kreacja? Co nadaje sztuce wartość? Co jest już żywą istotą, a co tylko zbiorem komórek? Dokąd zajdziemy w naszych próbach tworzenia sztucznej inteligencji? Co się stanie, gdy elektroniczne lub biomechaniczne systemy zaczną przejawiać ludzkie cechy? Kiedy kończy się maszyna, a zaczyna artysta? Takich pytań nie zada w pracy naukowej neurobiolog, informatyk czy inżynier – to właśnie zadanie dla sztuki. Na te pytania nie ma gotowych odpowiedzi. Każdy, kto zetknie się z MEART, musi ich szukać sam.
Naukowi artyści nie poprzestają na poziomie narządów i komórek – sięgają głębiej, aż do genów. Czasami jest to po prostu wykorzystanie samego DNA, jak robił to Paul Vanouse z Uniwersytetu w Buffalo. Podczas projektu „Latent Figure Protocol” ciął próbki DNA enzymami stosowanymi powszechnie przez genetyków. A potem wpuszczał pokawałkowany materiał genetyczny w specjalny żel, który umożliwia oddzielanie małych fragmentów od dużych. Powstaje w ten sposób obraz w postaci prążków ułożonych w rodzaj drabinki, z którego naukowcy odczytują informacje o budowie badanego genomu. To nieodłączna część klonowania genu, czyli powielania go w wielu kopiach i przenoszenia między komórkami. Vanouse jednak tak dobierał enzymy i wyjściowe próbki DNA, że po całej procedurze prążki układały się nie w naukowe drabinki, ale w miniobrazki. Można było na nich zobaczyć znak © – zastrzeżonych praw autorskich, symbol ID – tożsamości, czy trupią czaszkę z piszczelami. To proste i czytelne ostrzeżenia o problemach związanych z rozwojem genetyki: patentowaniu owoców inżynierii genetycznej i bezpieczeństwie danych zawartych w naszym DNA. I wreszcie o tworzeniu broni biologicznych i zagrożeniach dla środowiska.
Krok dalej w artystycznej zabawie z genami poszedł Eduardo Kac. Ten twórca brazylijskiego pochodzenia uznawany jest za ojca bioartu (i autora tego terminu). Wśród jego prac słynne są zwłaszcza te powstałe wskutek manipulacji genetycznych – fluorescencyjny królik i petunia zawierająca gen artysty. Przygotowując pierwszy projekt, nakłonił do współpracy genetyków z Paryża, którzy do zarodków królika przenieśli gen fluorescencyjnej meduzy. W efekcie powstało zwierzę, które (całe lub tylko niektóre jego narządy) świeci, gdy umieści się je w świetle ultrafioletowym. To powszechna technika stosowana przy badaniu związku genów z produkcją różnych białek. Jednak Kac postanowił wokół zmodyfikowanego królika osnuć inną historię: o inności, samotności odmiennej jednostki w grupie. Królik miał pojawić się na kilku wystawach, być przedmiotem debat, a na końcu, po adoptowaniu przez Eduarda Kaca, dożyć spokojnie końca swych dni. Projekt wypalił częściowo. Królik powstał, otrzymał imię Alba, Kac zrobił mu kilka sesji zdjęciowych, ale tuż przed pierwszą wystawą dyrektor laboratorium dał długouchemu szlaban na opuszczanie placówki. Może wystraszył się szumu, który powstanie wokół modyfikacji genetycznych zwierząt? W każdym razie twórca resztę projektu spędził, pokazując filmy i zdjęcia ze swoim ulubieńcem oraz organizując debaty, protesty oraz happeningi, podczas których domagał się wydania mu zwierzęcia. Niestety, bezskutecznie (choć szumu wokół akcji narobił co niemiara).
Drugie przedsięwzięcie poszło gładko (cóż, trening czyni mistrza). Wraz z naukowcami Eduardo Kac stworzył petunię, do której DNA wstawiono gen artysty kodujący fragment jego przeciwciała. Powołana do istnienia transgeniczna roślina wytwarzała ten kawałek przeciwciała w kwiatach – a konkretnie w czerwonych żyłkach przecinających bladoróżowe płatki. Kac nazwał nową odmianę Edunia, zwracając uwagę, że to hybryda dawcy genu i rośliny, a kolor kwiatów odpowiada nawet karnacji jego skóry. Trudno się do tego odnieść, ale z pewnością Edunia jest tematem do dyskusji na temat istoty życia, jego ciągłości i uniwersalności mimo różnic między gatunkami. A także o pozorności tych różnic w świetle potencjału inżynierii genetycznej. Mocna rzecz – i wiele nagród na międzynarodowych konkursach oraz festiwalach.
Grzebanie się w małych formach biologicznych zaowocowało wieloma udanymi dziełami. Grupa Critical Art Ensemble prowadziła na przykład warsztaty, podczas których uczestnicy modyfikowali geny nieszkodliwych bakterii jelitowych, po czym rozpylali je w powietrzu (do efektów artystycznych należy zaliczyć gorącą debatę na kilku uniwersytetach o bezpieczeństwie takich działań i konieczność uzyskania zgody komisji bioetycznej). Warto też przypomnieć pomysł Joego Davisa, który do DNA bardzo wytrzymałych bakterii chciał wprowadzać fragmenty genomu człowieka, a potem wystrzeliwać mikroby w kosmos jako posłańców informacji o człowieku.
Eduardo Kac również nie odpuszczał bakteriom. Przygotował instalację „Genesis” dotyczącą zagadnień na pograniczu biologii, religii, komunikacji i etyki. Zdanie z Księgi Rodzaju „Niech człowiek panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi” przepisał najpierw na alfabet Morse’a, a następnie na język genów – sekwencję nukleotydów, czyli cegiełek tworzących DNA. Skonstruował w ten sposób „artystyczny gen”, który wprowadził do bakterii. Podczas wystawiania instalacji „Genesis” oglądający podziwiali rosnące bakterie i bombardowali je ultrafioletem, wywołując mutacje w genach bakterii, w tym także w genie „Genesis”. Końcowym etapem tej pracy artysty było wyizolowanie artystycznego DNA z bakterii, jego tłumaczenie. I analiza, jak zmutowało zdanie z Księgi Rodzaju.
Żywe domy
Jak widać, sztukę biologiczną można z powodzeniem uprawiać na poziomie mikro. Istnieją jednak również artyści myślący wielkimi formatami. Należy do nich z pewnością polski reprezentant bioartu – mieszkający obecnie w Niemczech Zbigniew Oksiuta. Studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej, lecz traktował tę dziedzinę bardzo szeroko – jako poszukiwanie przestrzeni, habitatu dla ludzi. Te badania zawiodły go w latach 90. ubiegłego wieku w stronę materiałów i struktur biologicznych. Zaczął poszukiwać przestrzeni żyjących i rozwijających się wraz z człowiekiem. Rozpoczął eksperymenty z biopolimerami, żelatyną i galaretowatymi produktami glonów, tworząc z nich imponujące obiekty. Polimery biologiczne mogłyby według Oksiuty stać się materiałem budowlanym przyszłości – mogą być stałe i ciekłe, miękkie i twarde, całkiem przezroczyste lub kolorowe. Artysta zagłębił się też w badania nad fizjologią wzrostu roślin. W doskonałych niemieckich instytutach naukowych analizuje metody modyfikowania kodu genetycznego roślin, którymi posługują się niektóre wirusy i grzyby, a także... biolodzy molekularni.
Jeśli bioart będzie się rozwijał w takim tempie, to może wkrótce zaczniemy się otaczać ożywionymi dziełami sztuki, zmodyfikowanymi zwierzętami i przedmiotami codziennego użytku. Co za 20–30 lat będą znaczyły „nogi od stołu”, „wilk w owczej skórze” albo „twarzowa bluzka”?
Piotr Kossobudzki
„Przekrój” 39/2010
Copyright © 2005-2010 Wydawnictwo "Przekrój" sp. z o.o.